Rossmann to nie tylko nazwa drogerii. Za firmą stoi człowiek z krwi i kości

355a3605-1575299763-17.jpg

Już sam tytuł jego biografii: “…i wtedy wspiąłem się na drzewo” pokazuje z jakim bohaterem mamy do czynienia. Dirk Rossmann mawia: “Jeśli czegoś chcę, to chcę”, dlatego nie ma się co dziwić, że jeśli chce nadać swojej autobiografii enigmatyczny tytuł, to tak właśnie będzie.

Gdy na czymś mu zależy, znajdzie sposób, aby tego dokonać. Nawet jeśli miałoby go to sporo kosztować.

I nie jest to tylko gdybanie: kilka tygodni temu, podczas wizyty w jednym z niemieckich talk-show, Dirk Rossmann rozdał 25 tysięcy egzemplarzy książki Jonathana Safrana Foera pod tytułem “We are the Climate”. Uznał, że jest tak ważna, że im więcej osób ją przeczyta, tym lepiej.

Cena jednej sztuki przekracza 20 euro. Jak nietrudno policzyć, w trakcie kilku minut Dirk Rossmann wydał lekką ręką pół miliona. Osiągnął jednak zamierzony efekt: wywindował książkę amerykańskiego pisarza-aktywisty na listę niemieckich bestsellerów.

Kiedy rozmawiamy chwilę przed jego spotkaniem autorskim, Dirk Rossmann przytacza powyższą anegdotę z takim zaangażowaniem, że razem z tłumaczem myślimy, że chodzi o promocję jego własnej książki. Niemiecki milioner tylko się uśmiecha Czyżby panu Rossmannowi rzeczywiście tak bardzo zależało na nadrobieniu zaległości z rozpoznawalności? Niemiecki milioner tylko się uśmiecha:

— Nie myślę już o promocji: ani siebie, ani firmy. Może 10-20 lat temu byłoby to dla mnie ważne, ale dzisiaj Rossmann odnosi tak wielkie sukcesy w Europie, a ja jestem człowiekiem tak zamożnym, że nie muszę sobie zaprzątać tym głowy — odpowiada Dirk Rossmann, gdy pytamy, czy rozdawanie książek miało być promocją firmy.

Zrobił to, bo społeczna odpowiedzialność biznesu nie jest dla niego pustym sloganem:

— Chcę pokazać, że ludzie bogaci też są częścią społeczeństwa: rozumieją jego potrzeby i chcą się angażować. Ludzie, którzy odnieśli sukces, czują odpowiedzialność i nie boją się jej udźwignąć. Relacje ze współpracownikami, jakość produktów, działania społeczne — to są dla nas ważne zagadnienia — zapewnia.

W biografii Dirka Rossmanna znajdziemy co najmniej kilka wspomnień pozwalających sądzić, że zawsze lubił się angażować.

Poczynając od małych gestów, takich jak opłacenie zakupów jednej z klientek w pierwszym dniu działalności jego samoobsługowej drogerii, przez przemycanie gazet z Niemiec Zachodnich do Niemiec Wschodnich, tak aby mogły trafić do uczestników poniedziałkowych manifestacji w Lipsku, wyjazd z konwojem humanitarnym do Moskwy niedługo po upadku ZSRR, pracę w fundacji przeciwdziałającej przeludnieniu świata, a kończąc na niedawnej agitacji na rzecz walki o dobrą politykę klimatyczną.

Działalność społeczna napawa go dumą — to jasne. Czytając jego biografię można odnieść wrażenie, że to po prostu kolejny cel, jaki wyznaczył sobie do realizacji. Taki sam, jakim przed laty było stworzenie pierwszej w Niemczech, sieci samoobsługowych drogerii.

O tym, jak bardzo upartym, zaangażowanym i, nie ma co ukrywać, przekonanym o słuszności własnych poglądów, człowiekiem musi być Dirk Rossmann świadczy fakt, że na kilka miesięcy przed rozpoczęciem działalności — samodzielnej, dość nowatorskiej, a więc obarczonej sporym ryzykiem — dostał szansę jedną na milion: miejsce w zarządzie dobrze prosperującej sieci cukierni.

Propozycję, jak nietrudno się domyślić, odrzucił. Jako 20-parolatek postanowił, że jeśli postawi wszystko na jedną kartę, to musi ona pochodzić z jego talii:— Ani chwili nie żałowałem, że podjąłem taką, a nie inną decyzję. Bałem się porażki, to oczywiste, ale górę wzięła ambicja: ja, niski, łysiejący postanowiłem, że za wszelką cenę uniknę porażki i osiągnę cel. Nie mogłem się poddać, to nie wchodziło w grę — stwierdza kategorycznie.

Upór podsycany ambicją zaprocentował: otwarcie pierwszej drogerii Rossmann w Hanowerze było wydarzeniem na skalę dzisiejszych czarnych piątków, cyber-poniedziałków, czy poświątecznych wyprzedaży. Po pierwszym dniu w kasie było 20 tys. marek. Tymczasem Dirk Rossmann, optymistycznie, zakładał obrót na poziomie 40 tys. miesięcznie.

— Zanim otworzyłem pierwszy sklep w zachodnich Niemczech, drogerie funkcjonowały jak apteki. Wyglądało to tak, że sprzedawca podawał kosmetyki zza lady. Nie można było wziąć produktów z półki — wyjaśnia.

Entuzjazm towarzyszył również otwieraniu kolejnych sklepów zarówno w Niemczech, jak i w innych krajach, zwłaszcza w Polsce. Dziś licznik naszych rodzimych “Rossmannów” zbliża się do 1400. Skąd tak duża popularność tej koncepcji w naszym kraju?

— Powody są dwa — stwierdza Dirk Rossmann. Jednym z nich jest jest fakt, że już na samym początku udało mu się znaleźć świetnych współpracowników — Marka Maruszaka i Marcina Grabarę, którzy stery polskiej spółki-córki trzymają nieprzerwanie od 20 lat.

Drugi powód to obecność marek własnych, które, co oczywiste, są znacznie tańsze od produktów ze znanym logo. Paradoksalnie, wcale nie odbiegają od nich jakością, wręcz przeciwnie. Przykład? Wegańska Alterra, która wśród osób, którym na sercu leży dobrostan zwierząt już dawno zyskała status marki kultowej.

Zdaniem Dirka Rossmanna to żaden paradoks, ale przykład dobrego zarządzania: — Nasze produkty nie są w zasadzie lepsze niż inne, markowe. Ich jakość utrzymuje się natomiast na stałym wysokim poziomie. A tańsze są dlatego, że nie inwestujemy w ich reklamę. To pozwala nam sporo zaoszczędzić i obniżyć ich cenę — wyjaśnia.

Dowodem typowej dla Dirka Rossmanna nieustępliwości może być anegdota, dotycząca powstania marki własnej produktów dla zwierząt. Jej pomysłodawczynią była Doris Schröder, żona ówczesnego kanclerza Niemiec, która aktywnie zaangażowała się w prace nad produktami. Jej suczka była nawet przez pewien czas “twarzą” nowej marki.

— Dla mnie w biznesie ważna jest przede wszystkim transparentność  Dlatego relacje pomiędzy przedsiębiorczością a polityką z mojej perspektywy, biznesu, który prowadzę, w ogóle nie są problematyczne. Może inaczej by to wyglądało, gdybym np. był przedsiębiorcą budowlanym i zależało mi na działkach albo też chciałbym skorzystać z tanich kredytów. Wtedy rzeczywiście byłoby to podejrzane — zapewnia i dodaje, że dzisiaj, w dobie dociekliwej kontroli mediów nad życiem publicznym, tego rodzaju kumoterstwo prędzej czy później zawsze wyjdzie na jaw:

— Informacje o tego typu układach odbiją się szerokim echem i niosą za sobą negatywne konsekwencje dla obu stron — ucina temat.

Swoją książką Dirk Rossmann nie stara się zbudować sobie pomnika za życia. W książce przeczytamy również o tym, jak w wyniku niezbyt przemyślanych inwestycji giełdowych niemal stracił firmę, a kilka miesięcy później — prawie życie: przeszedł zawał.

Nie ukrywa, że pociąga go ryzyko, czy że chętnie grywał w ruletkę. Na każdym kroku podkreśla swoją konsekwencję i upór: jak czegoś chce, to chce. Ale nie za wszelką cenę. Tu granicę mają wyznaczać ideały.

Nie żyje na pokaz. Jest zamożny — temu absolutnie nie zaprzecza. Lata pierwszą klasą, śpi w najlepszych hotelach. Z drugiej strony, jeździ luksusowym, ale jednak ośmioletnim, autem. Nie ma smartfona i nigdy w życiu nie wysłał sms-a. W wolnej chwili spotyka się na partyjkę szachów ze znajomymi spoza finansowego światka, grywa w tenisa, chodzi po górach.

Ceni czas: zarówno swój własny, jak i innych — niezależnie od ich pozycji. Podpisując książki na spotkaniu autorskim, rozłożył na pulpicie karteczkę ze słowem “Najserdeczniej”.

Ci, którzy ustawili się w kolejce po autograf, musieli się zdziwić tak rozbudowaną dedykacją. A że spotkanie znacznie się przez to przedłużyło? Trudno. Jak Dirk Rossmann czegoś chce, to chce.

Artykuł powstał we współpracy z Rossmann Polska.